Wspomnienia są rajem, z ktorego nic nas nie może wypędzić.
                                           
                                               JEAN  PAUL


W tym miejscu chcieli byśmy umieszczać nie tylko krótkie charakterystyki naszych dawnych kolegów ale także opisy zdarzeń, nawet to co nam
wtedy zległo na sercu a czego z różnych względów powiedzieć nie należało.Swoje komentarze możecie nadsyłać na adres Administratora albo poprzez użycie zakładki  Przekaz wiadomosc badz tez wpisać bezposrednio wybierajac zakladke "wymiana mysli".




Zapewne powinno sie tu znaleźć miejsce na wiele rzeczy i nie znaczy to że jest to wyłącznie dział gorzkich żali ale rzeczowa ocena,wspomnienia, jakieś anegdoty, zabawne zdarzenia związane z osobą wykladowcy czy wychowawcy,czy wreszcie krytyki pewny zdażeń, zjawisk czy zachowania.W końcu możemy mieć ten komfort zaprezentowania naszych własnych ocen i przekazania swoich odczuć.
Nożyczki Dyrektora Ptaszyńskiego zapewne pamiętać będą wszyscy i chyba tego tematu nie musimy rozwijać ale jest wiele innych zaszłości z którymi wielu z nas chciało by się wreszcie rozstać , wyrzucając z siebie z dawna noszone zadrażnienia.Przykładem niech będzie chociażby uwaga poniższa:

...Pamiętam do dzisiaj np. zdarzenie z mgr Voelkel'em i podartym na strzępy zeszytem.Pamiętam też dodatkowy przedmiot na maturze jaki musiałem zdawać właśnie przez to zdarzenie.Tym niejmniej wciąż żywie dla mgr Voelkela wiele szacunku i uznania za jego wiedzę fachową i pasje łowieckie.W końcu jednak dobrze się stało że powstał w czasach późniejszych kodeks praw ucznia.Gdyby obowiązywał w naszych czasach, zapewne udało by się uniknąć wielu drażliwych sytuacji.
Na maturze natomiast "przedmiot komisyjny" wyszedł bardzo dobrze zaś wiedza z "Administracji i Rachunkowości Leśnej" praktycznie nigdy mi się w działalności zawodowej nie przydała-nawet w czasie kiedy jeszcze pracowałem w lasach...Szkoda było tylko tracić nerwy!

* * *

Z wielkim natomiast rozrzewnieniem wspominam zdarzenie z P Kapturem. Juz po wielu latach po ukończeniu szkoły(pracowalem wtedy w administracji państwowej) w czasie bytności gdzieś w ośrodku szkoleniowym (chyba w Osiekach), natknąłem się na bardzo osobliwe drzewo. Ten gatunek nie był mi znajomy i bardzo mnie zaintrygowal swoim wyglądem.Szczegolnie że wierzchołek wyglądał zupełnie jakby był zwiędnięty. Postanowiłem opisać to drzewo, chyba też dołączyłem w liście do P. Kaptura kawałeczek gałązki i co się okazało? Wszystko w porządku- ten gatunek "tak ma" - to był cyprysik groszkowy - pamiętam do dzisiaj! Tutaj w Vancouver spotkałem bardzo wiele tego typu drzew i już nie miałem wątpliwości że nie usychają one a tak właśnie rosną.
                                                                        *  *  *
 

Tamtych smaków czar... Któż z nas nie zapamiętał z tamtego okresu smaku zwykłego chleba! Jakżesz ten chleb (najczęściej kradziony bądź wynoszony po cichutku z kuchni) wtedy smakował?! Inna rzecz że dzisiaj już nie ma takiego chleba. Dorastaliśmy wtedy i chyba wszyscy chodziliśmy wtedy głodni. Szczęśliwcy  Ci którzy mieli blisko do domu i mogli sobie pozwolić na podróże w "wyjazdowe niedziele"  po wałówkę do rodzinnego domu. Oczywiście po ich powrocie wielu z nas rownież  świętowało bo w prowiancie przywożonym do Internatu była często podsuszona kiełbasa (nierzadko z dziczyzny) a także wspaniały smalec z cebulą i skwarkami. Adamowi Chmarze do dzisiaj to uwielbienie do smalcu pozostało i na każdym spotkaniu-Zjeździe, zabiera do domu spory zapas smalcu który nie został dojedzony przez kolegów. Z wielkim sentymentem wspominam nasze niedzielne śniadania-często w "niedziele wyjazdowe" organizowane, kiedy to nasze wspaniałe kucharki jakby chcąc dogodzić tym nieszczęśliwcom którym za daleko było jechać na weekend do domu, serwowały ciasto drożdżowe.Nigdy nie zapomniałem smaku tego placka drożdżowego który wtedy jadłem w internackiej stołówce - tak mi pozostało do dzisiaj! Uwielbiam (od czasu do czasu) zjeść kawałek drożdżowego ciasta posmarowanego masłem i do tego kakao. Lubię to bo staje mi wtedy jako żywo przed oczami tamten czas dzielony z garstką kolegów snujących się smetnie w murach Internatu w czasie kiedy koledzy cieszyli się przyjemnością przebywania z najbliższymi...Także teraz, w moim dorosłym życiu -daleko od kolegów a także  od Polski  ,momenty spędzone z kubkiem kakao i ciastem drożdżowym są dla mnie momentami cennymi - przybliżającymi  tamte czasy internackie ale również przybliżajace  "kawałek" Polski.Zdawało by się -zaledwie 4 lata spędzone w internacie pośród kolegów a tradycja pozostała mi na całe życie!

Jerzy Waliszewski
* * *
Wspomnienia Wojtka Paprzyckiego

Tuż przed świętami Bożego Narodzenia-wraz z Zenkiem Orańcem,bylismy na spacerze. Trafiliśmy do lasu gdzieś za Baryczą.W samym środku lasu ,spotkaliśmy małe "oczko", jakie zostaje po spuszczeniu wody ze stawu -w nim pełno ryb(same karpie).Męczyły się i zrobiło nam się ich żal. Co zrobiliśmy? Oczywiscie większość z nich uratowaliśmy wpuszczając je do Baryczy.Kilka-tyle ile zdołaliśmy, zabraliśmy do naszego szkolnego kolegi, który gdzieś tam w pobliżu mieszkał.Był to chyba Tarka.Tam je usmażyliśmy i zjedliśmy z wielkim apetytem.To była wspaniała uczta! Po jakimś czasie-możliwe że już po Świętach, na lekcji matematyki pan Osuch wspomniał że miał wjątkowo postną Wigilię bo karpie,które kolega leśniczy przygotował dla niego ,dziwnym trafem zniknęły.Oczywiście cały czas mówił to spokojnie ale tym swoim suchym tonem... i cały czas rozglądał się bacznie po twarzach kolegów w klasie.Twierdził że wie kto to zrobil i zachęcał żeby się przyznać.Obiecał nie karać a my z Zenkiem nie wiedzieliśmy co robic? Popatrzyliśmy na siebie i w jednej chwili podjęliśmy męską decyzję. Wstaliśmy z ławek. Popatrzył na nas jak by chciał zjeść i wybuchł : ..."tak k..wa myślałem !"
Kary jak zapowiedział nie było ale docinki słyszeliśmy jeszcze długo. Nawet po 17 latach -na pierwszym Zjeździe w Baszkowie - po iluś tam kielichach gdy zapytałem czy nas jeszcze pamięta odpowiedział:..."No jak mam cie k..wa Paprzycki nie pamiętać..." i sam mi to przypomnial. Było niesamowicie sympatycznie że po tylu latach zapamiętał nasze imiona, nazwiska i pewne fakty.Nie on jeden zresztą...Oczywiście wypiliśmy.

Wojtek Paprzycki

                                                            *     *     *     *     *

                                         Wspomina Adam Chmara


W pierwszym roku uczyła nas super babka /te zgrabne długie nogi/języka rosyjskiego Pani Nalewajko.Gdy chodziła po klasie to spadały różne drobiazgi /jak na strzelnicy w czasie odpustu/gumki, pisaki,zeszyty i co tam było na blacie - przy schylaniu był lepszy widok.

                                                              ******


Na lekcji wychowawczej Marysia odczytuje nam oceny jakie otrzymaliśmy na okres a listę w dzienniku kończyli koledzy z Kamiennej Góry."Żelazowski i Żurek z Wami nie mam kłopotu, włącznie ze sprawowaniem od góry do dołu-dostateczny !!!

#######

Na II internacie mieszkając w pierwszym roku graliśmy w karty na pieniądze w sali narożnej /chyba 18/.Raban się zrobił, schowaliśmy karty pod obrus i po kieszeniach ale Bilińskiemu /kier.inter./coś nie gra i myszkuje-jedną kartę /komuś wypadła/ znalazł - wpadka.Wkrótce była wywiadówka.Rodzice siedzą w auli.Dyrektor wyczytuje nazwiska ..., ..., i Adam Chmara - mama i ojciec
się prężą aby było ich widać - "grali w karty na pieniądze"-oklapli.

&&&&&&&

Jurek /Admin/ stwierdził, że nie chodziłem na ryby - fałsz - od początku.
Jako pierwszy na początku drugiego roku sprzeczałem się z dyrektorem Ptaszyńskim, że skoro posiadam aktualną, opłaconą wędkarską kartę młodzieżową P.Z.W.to w czasie wolnym mogę wędkować.Nie trafiały do niego żadne argumenty-nie i koniec.Myśmy i tak na Baryczy i nie tylko wędkowali,sprzęt schowany był w zaroślach.Jak nasi ukochani nauczyciele mieli już ogródki za internatem idąc na ryby zawsze czyściliśmy Voelkelowi grządkę z truskawek-doprowadzało go to do furii.Jak się udało złowić ryby to zaprzyjaźnione kucharki /Walusiakowa/smażyły.

******

Na III lub IV roku klasa A pojmała z naszej B Wicka Kobyleckiego,rozebrali do spodenek i wstawili pomiędzy okno a kratę od strony głównej alei-zmarznięty,żywy posąg stał tam całą lekcję.My w rewanżu ujęliśmy Dymałę i całą lekcję z Marysią Ptaszyńską przesiedział a właściwie przeleżał pod podium w krainie pająków.

$$$$$$

Zostałem ranny przez grę w brydża.Najlepiej było grać w klasie-bo w razie czego - to się uczymy, karty schowane.Umówieni,idziemy na brydża/po ciemku/a te cholerne schody trzeszczą jak diabli,no to przy ścianie,cicho bo nas wychowawca Czesio Sadrakuła dorwie a miał pakamerę na parterze naprzeciwko wejścia do kuchni.Udało się no to szybkim krokiem w prawo teraz w lewo i dup !!! głową w ścianę.Nagle jasno mi się zrobiło,łuk brwiowy rozcięty,krew się lała ale brydż był!Do lekarza nie poszedłem,samo się zrosło - szrama jest do dzisiaj.

######

Zawsze były urocze chwile gdy pytany był Kaziu Mańka.Pamiętam jak Lesiu Voelkel korbił Kazia z gwary łowieckiej,ten biedak coś tam duka,słabo idzie,pomagamy-ale za głośno nie da rady.Feluś już chce mu lufę wstawić ale chce go dobić/stary polowszczyk/."No Kaziu a ogon wilka?" Podpowiadamy "polano",Kaziu coś usłyszał i z miną bardzo mądrą wali "podpalano".Szczwany lis Feluś mówi-"Kaziu,dobrze ale jak ty to rozumiesz?" a Mańka pewny siebie już z miną geniusza-"bo ma taki kolor podpalany".Krzyk Felusia-"siadaj idioto,pała!!!!

 ******

...refleksje Grzegorza Kopytka z 08 Czerwca 2008

Niedawne spotkanie z praktycznie obcym człowiekiem, skłoniło mnie do napisania „kilkunastu zdań”. Otóż, będąc jakiś czas temu we Wrocławiu, słowami „ cześć kolego” zaczepił mnie wspomniany wyżej nieznajomy, dodając natychmiast :bo my miliczacy wszyscy jesteśmy kolegami. Dla potwierdzenia tej tezy, przegadaliśmy przy napotkanym stoliku prawie godzinę. Gość jest leśnikiem terenowcem w jednym z przywrocławskich nadleśnictw, ukończył szkołę w Miliczu dobrych kilka lat temu , a na dodatek ojciec jego był uczniem pierwszej klasy, gdy my zdawaliśmy maturę. Poznał mnie, bo przed laty po kursie bhp w Szklarskiej Porębie przyjechał po niego właśnie ojciec, z którym również nie mało czasu spędziliśmy na wspominkach – młody nie brał w nich udziału, ale stamtąd mnie zapamiętał. Piszę tak dużo o tym spotkaniu, bo w czasie rozmowy powiedział coś bardzo dla mnie zaskakującego „ bo wy wszyscy ( miał na myśli kilka pierwszych roczników z nami na czele ) jesteście chorzy na ten Milicz i na to Technikum ‘’. Jego rówieśnicy i cała rzesza późniejszych absolwentów nie traktują wcale tej szkoły jako czegoś nadzwyczajnego – no może trochę wspomnień i zauroczeń, jako że miliczanki były ładne ( i te hormony ). Po prostu kilkuletni etap na drodze zawodowej, potem normalne koleje losów – jak się spotykają to w kilka osób lub przypadkowo, tym bardziej, że znakomita większość rozbiegła się po różnych zawodach i posadach również poza granicami. Przy pożegnaniu powiedział : dzisiaj ciężko pracuję, z pomocą ojca buduję dom, mam rodzinę i muszę dbać o przyszłość dwójki dzieci, chciałbym godnie zestarzeć się z żoną, nie mam czasu na wspomnienia i pieniędzy na zjazdy. Zmroziło mnie trochę bezduszne, choć racjonalne podejście do przeszłości. Uznałem jednak, że można pocierpieć na tą, rozpoznaną przez niego „ chorobę ‘’ , tym bardziej, że jest coś trafnego w jego diagnozie.
Bo chyba rzeczywiście jest chorobą to, że po kilkudziesięciu latach stare chłopy przyjeżdżając do Milicza zawsze odczuwają ten dreszczyk, gdy wszystko chociaż nowe, zawsze widzą oczyma tamtych nastolatków, gdy wszystkie miejsca choć inne, przymierzają do czasu ich tutaj pobytu, gdy na głównej alei zawsze ( choćby to była zima ) pachną rododendrony i pałac odbija się w Młynówce. Również chorobą chyba jest, gdy po przejściu bramy dziedzińca gardło ściska najbardziej zapamiętany widok. Jest wszystko, klomb ze starą fontanną i końmi na cokołach, żywopłoty i ozdobne rośliny w środku ( niektóre z nich sadziliśmy – widać po nich upływający czas ). Cały dziedziniec różni się tylko dodatkowym wejściem do części zabudowań dawnego OTL oraz bogatą, mądrze i fachowo wprowadzoną , dobrze komponującą się z otoczeniem gamą roślin parkowych. Dla nas, nieczęstych tu gości, rzuca się w oczy, taki lekko nieświeży stan elewacji gmachu (wynik nieinwestowania w czasach zawirowań i częstych zmian właścicieli szkoły ) oraz przykry widok poranionych kolumn przy bramie głównej, skąd ordynarnie skradziono postacie nimf i elementów ozdobnych ( tym paniom na cokołach przed laty kolega Stefan Sypniewski zakładał biustonosze – teraz na pewno zdobyłby punkty u „moherowych’’ ). Dziwnie i obco wyglądają tablice informacyjne z nazwą szkoły – dziś trudno byłoby po kolei poukładać ilość i nazwy szkół będących tu po 1998r, ale za to bardzo swojsko wygląda najważniejszy element świadczący o jakiejś z nami więzi. Postać gladiatora na prostym postumencie zaglądająca w okna ukochanej (jak głosi legenda, zamieszkiwała pomieszczenia, gdzie w naszych czasach mieszkali państwo Piotrowscy – wiedział gdzie patrzeć, córki pana Piotrowskiego wyrosły na niezłe laski ). Widział całą historię tego pałacu od czasów hrabiego Maltzana, przetrzymał najazd barbarzyńców dla zabawy strzelających nawet do posągów, widział wszystkie zmiany zachodzące wokół, ale przede wszystkim patronował ( i czyni to do dzisiaj ) naszej szkole od pierwszego dnia jej powstania, i miejmy nadzieję, że przez długie jeszcze lata, witał będzie i pozwalał się fotografować „na szczęście ‘’ wielu pokoleniom młodych ludzi w zielonych mundurkach.
Jeżeli jest ktoś, kto nie ma zdjęcia przy"€žgolasie"€™, powinien koniecznie naprawić błąd, uzupełniając album nową z nim fotografią w czasie sierpniowego spotkania,
Dalszym potwierdzeniem naszej choroby jest wejście do gmachu szkoły - niby wszystko jak było, ale inaczej i brak niektórych stałych elementów. Nie ma popiersia pani hrabiny w niszy nad drzwiami, nie ma dyżurki służbowego (dzwonkami kieruje automat ), który miał oko na wszystko i zbierał joby za wszystkich, ale najważniejsze, to brak starej ławy przy schodach. Ile na niej nasiedzieliśmy, ilu rodziców na niej napominało swoich rozbrykanych synów, ilu ludzi na niej czekało na przyjęcie przez Dyrektora czy rozmawiało z wychowawcami - dla mnie zniknięcie tej ławy jest tak samo przykre jak pokiereszowana brama wjazdowa z lwem, Potem marmurowe schody i drzwi z napisem "€žSekretariat - Dyrektor"€™ - tutaj zawsze (zazwyczaj z Bogdanem Wiatrakiem ) stajemy"€ždla oddechu"™ i poprawiamy garderobę ( krawat, guziki ), a potem jeden na drugiego patrzy zachęcając do zapukania. Ludzie - minęły dziesiątki lat, zmieniła się obsada, nie ma nikogo kto by nas pamiętał,przebudowano wystrój tych pomieszczeń, a my dwa wapniaki zawsze mamy jednakową tremę i ciarki na plecach, Jasiu Osuch wynalazł inną metodę : "€žzanim wejdę do sekretariatu, przechodzę przez korytarz, gdzie wiszą zdjęcia absolwentów z dziesięcioleci, i dopiero po takim odreagowaniu wchodzę i próbuję załatwić sprawę ".
A już w gabinecie młody, rzutki Dyrektor (również jeden z absolwentów Technikum ) bardzo poważnie traktujący nasze zabiegi związane z organizacją Zjazdu, przy okazji częściowo zapoznaje nas z kłopotami, jakie ma szkoła w tych mało spokojnych czasach. Widać, że bardzo zależy mu na wyprostowaniu zaszłości związanych z nieuregulowanymi ( jak wszędzie w Ojczyźnie naszej ) sprawami własnościowymi obiektów szkolnych, szczególnie nowego internatu, do którego roszczą sobie prawo miejscowe organizacje samorządowe ( z racji tego, że są właścicielami gruntu, na którym został wybudowany no i częściowo poniesionych kosztów zakończenia budowy w czasach, gdy szkoła "wypadła"€™ z resortu leśnictwa). Dziś, gdy znowu jest placówką Ministerstwa Leśnictwa, sprawa ta nabrała szczególnego charakteru - miejscowi nie chcą oddać internatu łaskawie go "€žużyczając"€™, a resort nie chce inwestować w szkołę nie będąc jego właścicielem. A bez internatu szkoła nie ma racji bytu - widać po tym wszystkim, że pan Dyrektor nie ma łatwego życia i będzie musiał być niezłym dyplomatą, żeby ujarzmić te żywioły, Przykładem tej dyplomacji jest wymuszona zgoda na organizowanie przez miasto ( czy powiat ) "Dni Karpia", jako że tereny szkolne właśnie upatrzono sobie na te festyny - a to na dziedzińcu przed pałacem bo klomb dobrze kadrował się w dwuminutowej relacji w Telewizji Regionalnej, a to na terenie stadionu, gdzie po wejściu olbrzymiej ilości ludzi, płytę boiska trzeba było doprowadzać do porządku kilka tygodni - zgroza.
Jak już jestem przy stadionie, znowu wspominki. Wszyscy pamiętają straszliwą pracę, jaką włożyliśmy w przygotowanie miejsca, a potem w samą jego budowę (Stasiu Walkowiak omal życia nie stracił, gdy patrząc na popękane od łopaty dłonie skomentował „ prędzej tu będzie staw z rybami niż boisko ‘’). Nie do uwierzenia prawie jest fakt, że część olbrzymich dębów ścinaliśmy a wszystkie na pewno przecinaliśmy piłami ręcznymi - ciekaw jestem, jakby to było, gdyby wówczas istnieli ekolodzy i chciałoby im się przypinać do ścinanych przez nas drzew ( chociaż z dzisiejszej perspektywy, miejsce to z ekologicznego punktu widzenia nie było wybrane najszczęśliwiej ). Tu apel : u któregoś z kolegów ( Świerczek , Mularski lub Szczap ) powinna być fotografia przedstawiająca kłodę dębu wciągniętą na Pragę, której rozmiary były równe rozstawowi kłonic tego pojazdu - chciałbym ją odnaleźć. Z przyczyn już wcześniej wspomnianych, na samym stadionie, a przede wszystkim w jego otoczeniu widać solidne zaniedbania.
Patrząc na wszystko co napisałem, dochodzę do wniosku, że gdyby w Miliczu rzucić kamieniem, to o każdym miejscu gdzie spadnie, można by napisać wspomnienie i dlatego chyba nie zrugałem wspomnianego na początku kolesia z Wrocławia, który potraktował nas po doktorsku - chyba jednak rzeczywiście jesteśmy uczuleni na te miejsca.
Trochę na usprawiedliwienie tej przypadłości przytoczę fragment jednego z myśliwskich opowiadań R. Bratnego. Otóż dwaj starsi myśliwi podczas polowania na słonki w okresie rozbudzającej się wiosny, ze zdumieniem uznali, że za najpiękniejszą wiosnę swojego życia uważają tą, przeżytą w najdalszej przeszłości na syberyjskim zesłaniu, Potem dopiero zrozumieli, że zauroczenie tamtym czasem nie wynika z okoliczności w jakich się znaleźli, ale z faktu, że wówczas mieli po 17 i 18 lat. Myślę, że my również w podobny sposób traktujemy naszą młodość i dlatego nie ukrywajmy wspomnień o tamtych czasach i tamtych miejscach - czasem można się nimi podzielić,
Grzegorz Kopytek
                                                                                 

                                                                  
 

                 Janusz Koman

 

 Trochę zapomniana historia

 

 To historia poszukiwaczy przygód w podziemiach zamku.

 

Grupa "€žgrotołazów" w składzie: Fraszczyk, Koman i inni, powstała zaraz po wyjeździe tajemniczego pracownika, który na czyjeś zlecenie penetrował podziemne zakamarki zamku. Wchodził do studzienek, przemieszczał się kanałami, ale niczego nie odnalazł. Może nie na tym polegało jego zadanie. Nam też zaświtał taki pomysł, by zbadać, co jest pod zamkiem. Czasem ktoś z kadry zapominał o zamykaniu piwnicy, więc się tam wślizgiwaliśmy, a następnie przez właz do "€žświata ciemności"€. Odległość między stropem a piaszczystym podłożem to około 50-70 cm. Pełzaliśmy na brzuchach, oświetlając sobie mroczny teren latarkami. Najpierw ktoś znalazł kawałek frontowej, radzieckiej gazetki. A więc ktoś tu był przed nami. Czyżby czerwonoarmiści? Następnie grupa się rozdzieliła. My poczołgaliśmy się w prawo. Zobaczyliśmy właz nad nami, a po odchyleniu znaleźliśmy się w kuchni, a tam - wyżerka! Ale natychmiast musieliśmy się ewakuować z zagrożonego terenu, gdyż tamta grupa natknęła się na zardzewiałą minę.  Ta sprawa nie dawała mi spokoju. Do eksperymentalnej skrzynki "anonimowych pytań i jawnych odpowiedzi"€ wrzuciłem list (bez podpisuJ) z zapytaniem czy mieszkamy na bombie, bo zdaje się, że teren jest zaminowany. Po miesiącu, na apelu, dyrektor odczytuje te anonimy, a na koniec prezentuje jedno z najgłupszych pytań , czyli moje. Komentuje to tak, że jest zdumiony bezsensem poruszonego tematu i dorzuca, że jeśli ktoś widział minę, to niech ją przyniesie. Tego mi właśnie było potrzeba. Od tej chwili mogliśmy prawie legalnie wchodzić do podziemi i pożywiać się kuchennymi wiktuałami. Oczywiście z umiarem, po plasterku – wędlinka, serek, dorsz wędzony - by nikt się nie zorientował. Pełna kultura. A gdyby ktoś nas złapał w piwnicy, to mieliśmy gotowe wytłumaczenie, że dyrektor polecił wydobyć groźną minę, która -jak się później okazało -€“ była zwykłym metalowym krążkiem.  Byłem rozczarowany, że nie udało się wydobyć na światło dzienne czegoś bardziej spektakularnego.   W dodatku drzwi do piwnicy coraz częściej były zamykane i  wyprawy w głąb ziemi też się zakończyły. Ale przygoda była niebanalna. Nie każdy z nas miał okazję zwiedzać pałac z tego poziomu.    

                                                              

                                           *                   *                 *

 

Nie potrafię dokładnie określić skąd się u mnie wzięła miłość do lasów.Tradycje zawodowe rodziców I dziadków nie były związane  z lasami.Może więc odezwały się jakieś zabłąkane w łańcuchu genetycznym cechy pra, pra ,pra, dziadów...Wiadomo mi że po obydwu stronach pochodzenia , przodkowie moi związani byli z ziemią a więc i z przyrodą.Może właśnie dlatego i ja pokochałem przyrodę - od wczesnych lat dziecięcych starałem się ją zgłębiać - świat zwierząt natomiast zawsze był mi szczególnie bliski.Podobno też istnieje jakiś związek imion z cechami charakteru. Imię Jerzy-jakkolwiek by je odmieniać w innych językach(George, Georg, Juro, Jorge)zawsze przypisywane jest cechom charakteru ludzi związanych z ziemią,ogrodnictwem-w ogóle przyrodą.W moim przypadku wszystko to raczej potwierdza fakt że przeznaczone mi było kształcić się właśnie w kierunku przyrodniczym.Do dziś także pozostały mi zainteresowania bardziej humanistyczne niż politechniczne aczkolwiek fascynacja światem nowoczesnych technologii cyfrowych towarzyszy mi od dłuższego czasu i chyba tak już pozostanie.  Już będąc uczniami w klasie 6 Szkoły Podstawowej przygotowywaliśmy się wraz z Michałem Zabadeuszem-moim najlepszym kolegą klasowym do podjęcia nauki w szkole leśnej.Ponieważ Technikum Leśne w Miliczu nie było jeszcze przygotowane do tego celu- egzaminy przeprowadzane były w Mojej Woli i Tułowicach. Do Mojej Woli dojechałem z Łodzi wraz z ojcem. Nigdy nie zapomniałem spotkania z nauczycielami egzaminującymi kandydatów do Technikum Leśnego-szczególnie Pana Kapuśniaka. Pamiętam ,że na egzaminie z zoologii miałem wtedy opisać i scharakteryzować ptaka który właśnie przysiadł lekko na gałązce drzewa za oknem sali egzaminacyjnej! O szpakach wiedziałem akurat bardzo wiele ...  Wtedy też ,podczas spotkania w Mojej Woli,mój ojciec i ojciec Władka Korczaka stworzyli dość udaną komitywę... nie mialo to jednak nic wspolnego ze szpakami .  Pierwsze początki w Miliczu wspominam jako okres intensywnych wykopków ziemniaków i najprzeróżniejszych prac porządkowych- a więc dość ciężkiej pracy, do której część z nas nie była przygotowana-szczególnie tacy jak ja- mieszczuchy .Dla niektórych było to zupełnie nie do przyjęcia doświadczenie.Wszystkich nas zapewne szokowała zaraz na samym początku wprowadzona dyscyplina a szczególnie brak wolności.Ograniczenia sprowadzały się nie tylko do dość limitowanego czasu dla siebie ale również dotyczyły obszaru poruszania .Dzisiaj rozumiemy że było to podyktowane troską o nasz los, aczkolwiek i te ograniczenia nie uchroniły mnie od przetrąconego nosa na jakimś nocnym wypadzie poza mury szkolne. Sprawca co prawda przeprosił ale złamana przegroda nosowa do dziś jest nienaprawiona.Kto wtedy się przejmował takimi sprawami? My natomiast byliśmy wprawdzie „durni i jurni” ale tworzyliśmy dość zgrany kolektyw- na tyle zgrany że potrafiliśmy organizować strajki . W zasadzie – mimo że ponosiliśmy konsekwencje swojego postępowania- mieliśmy rację demonstrując swoje niezadowolenia.Ale węgiel zgromadzony na zimę musiał ktoś do magazynu wrzucać...więc za przejaw okazywania swoich roszczeń stawaliśmy się dla Dyrekcji darmowymi robotnikami. Po drugiej klasie Technikum nasze szeregi trochę przerzedzono- odsyłając 1/3 uczniów do Mojej Woli.Do dziś zastanawiam się nad sensem tej decyzji-skoro dwa lata wcześniej przeprowadzono egzaminy i przeznaczono nas do Technikum w Miliczu.Może liczono na bardzo duży odsiew po pierwszej klasie? Zabrakło mi wtedy mojego przyjaciela Zabadeusza – nie wiedziałem jeszcze że przeżyję wkrótce prawdziwy szok po bezsensownej śmierci Michała.Żył by napewno gdyby nie przeniesiono go do Mojej Woli... Na moje szczęście, w kręgu swoich przyjaciół posiadałem Włodka Jelenia,Grzegorza Kopytka,Rysia Stopierzyńskiego ,Staszka Łężaka,Stefka Sypniewskiego, Krzysztofa Wilińskiego czy kolegów z którymi dzieliliśmy najmilsze nasze chwile-gry w zespole szkolnym: Janka Bondziora,Henia Ladry,Józka Lewandowicza .Trudno było by wymienić ich wszystkich bo lista zapewne osiągnęła by liczbę bliską setki. Wszystkich kolegów bardzo ciepło wspominam żałując jednocześnie że z wieloma z nich wciąż nie mogę nawiązać kontaktu.Z wieloma też przeżyliśmy niepowtarzalne chwile, wpierw ucząc się od Pana Ratajczyka-Zbyszka ojca- gry na trąbce myśliwskiej a potem uczestnicząc w legendarnych polowaniach ministerialnych. Wspólne życie internackie i przebywanie pod jednym dachem przez 24 godziny na dobę bardzo cementuje przyjaźnie a te zawarte we wcześniejszych latach młodzieńczych pozostają jakże często z nami przez całe nasze dalsze życie! W internacie szkolnym spędziłem 4 lata . Ani Dyrekcji ani Kierownictwu Internatu nie spodobała się nasza(moja ,Włodka i Ryszarda)samowola w uprawianiu skutecznego wędkarstwa na okolicznych wodach i ostatni rok Technikum spędziliśmy mieszkając na stancji u p. Kasprzaka przy ul. Buczka. Oczywiście Włodek- dzięki staraniom jego Mamy ,pozostał w internacie...Ja rozstałem ię z Internatem bez żalu a jedyna rzecz jakiej mi brakowało to niedzielnego sniadania na stołówce z plackiem drożdżowym do którego serwowano nam cienkie ale jakże smaczne kakao! Tęsknię do dziś za tym skromnym ale jakże wspaniałym dodatkiem niedzielnego śniadania. Na stancji zamieszkaliśmy we trzech: Adam Chmara, Ryszard Stopierzyński i ja. Po doświadczeniach w Internacie po prostu zachłystywaliśmy się wolnością-chociaż nie obywało się be inspekcji pedagogów szkolnych....Gorzej było z wyżywieniem bo po wydatkach na „patykiem pisane” i papierochy zwykle wystarczało już tylko na olej.Frytki były wtedy naszym –z konieczności-ulubionym daniem.Całe szczęście,że w okolicach ,ziemniaków na PGR-owskich polach nie brakowało.Dzięki Adasia skuterowi(Wiatce) przywiezienie 2 worków ziemniaków z pola nie stanowiło dla nas żadnego problemu. Zawsze też będę wspominał lekcje w jeździe na motocyklu które zafundowaliśmy sobie wraz ze Staszkiem Gutem na miejscowym poniemieckim poligonie p/czołgowym. Tam naprawdę opanowaliśmy wszyscy jazdę na motorze w warunkach trudnego terenu. Poczciwa WFM-ka ,odarta ze wszelkich zbędnych akcesoriów spisywała się bez zarzutu. Dzisiaj już takie motocykle się nie zdarzają... Nasza stancja stała się wkrótce doskonałym miejscem spotkań dla wielu kolegów którzy wciąz zamieszkiwali w Internacie.Pełniliśmy funkcję przebieralni-dla tych którzy lubili nocne wypady w cywilnych ubraniach; spotykaliśmy się na grę w karty(nie tylko na brydża) a także służyliśmy „chatąâ€ tym którzy nie mogli bez siebie żyć...Wreszcie też mogliśmy wędkować do woli-co tym razem było bardziej koniecznością jak przyjemnością- musieliśmy jakoś wzbogacać swoją i tak skromną dietę. Trudno nam było się pogodzić z myślami że oto po zdanej maturze zaczynamy nowe dorosłe i odpowiedzialne życie.Dla wielu z nas były to ostatnie chwile beztroski i swobody.Z wieloma kolegami mieliśmy się także już nigdy nie spotkać...

Jerzy Waliszewski

 












Powered by Website Baker